Zatoka Neapolitańska - czyli co, gdzie i jak.
Zatoka Neapolitanka to świetny akwen na tygodniowy lub dłuższy rejs. Piękne miejsca, urokliwe włoskie miasteczka, pyszne jedzenie i imponujący, budzący respekt Wezuwiusz w tle, czego chcieć więcej?
Rano w poniedziałek postawiliśmy żagle i popłynęliśmy na Olandię. Czekało nas ok. 30 godzin rejsu, a więc nocne wachty, dużo falowania, sprawdzian odwagi i odporności na morską chorobę. Pogoda była piękna i nic nie potwierdzało nieprzychylnej prognozy.
Pod koniec maja, mimo niepewnej jeszcze sytuacji pandemicznej, wybrałem się z Kubrykiem na rejs stażowy po Bałtyku. Podobnych ofert jest w internecie sporo, ale wybór Kubryka był nieprzypadkowy. Miesiąc wcześniej za jego pośrednictwem czarterowałem jacht w Chorwacji i byłem pod wrażeniem, jak zostaliśmy obsłużeni jako załoga.
Wróćmy jednak na Bałtyk :)
Majowy rejs rozpoczynał się w Marinie Gdańsk położonej w samym sercu gdańskiej starówki, naprzeciwko zabytkowego Żurawia, gdzie czekał na nas wyczarterowany z Niemiec, wygodny 46-stopowy jacht Thor. Patrząc na spacerujących wokół gapiów od razu poczuliśmy się wyróżnieni ;)
Kapitan Jerzy Gąsowski przywitał nas na kei i zaprosił na pokład. Od pierwszej chwili jego spojrzenie obiecywało dużą wiedzę, dobrą opiekę i ojcowskie pobłażanie, o czym mieliśmy się przekonać na morzu.
Rozlokowaliśmy się w kajutach, a że na kei pojawili się kurierzy z dostawami jedzenia, zabraliśmy się za sztauowanie prowiantu na cały rejs. Byłem pod wrażeniem, ile różnych wariantów posiłków przewidział Kubryk. Były świeże dania obiadowe do odgrzania, dużo warzyw, przypraw i produktów samodzielnego popisania się w kambuzie, pyszne gotowe zupy i całe mnóstwo przekąsek między posiłkami. Nie zabrakło też wszelkich napojów 0%, no może tylko babcinego kompotu z rabarbaru ;)
Gdy już wszystko pochowaliśmy do bakist, jaskółek i lodówek, Kapitan przystąpił do szkolenia załogi z bezpieczeństwa na jachcie morskim i zapoznał z obsługą wszelkich instalacji. Dopasowaliśmy sobie pneumatyczne kamizelki asekuracyjne i sztormiaki, których kilka zestawów czekało na nas w szafkach. Podzieliliśmy się też na wachty.
Po wszystkim zasiedliśmy do planowania rejsu, które połączyliśmy z „wieczorkiem zapoznawczym”. Pogoda nie była po naszej stronie, a dodatkowy brak doświadczenia morskiego większości z nas sprawił, że zaczęliśmy mocno rewidować pierwotną trasę: Gdańsk - Grönhögen - Kalmar - Karlskrona - Gdańsk. Za kilka dni u wybrzeży Szwecji miał przechodzić sztorm, który zamurowałby nas w jednym tamtejszych portów, uniemożliwiając powrót w terminie. Jurek, jak przedstawił się Kapitan Gąsowski, nie jest typem chojraka i ryzykanta. Dla niego najważniejsze było nasze bezpieczeństwo, komfort i zapamiętane dobre wrażenia. Postanowił, że nie rzucimy się od razu przez morze, lecz popłyniemy na Hel i tam zobaczymy, co dalej. Liczyliśmy się nawet z tym, że będziemy opływać tylko polskie wybrzeże.
Nazajutrz, po obfitym śniadaniu, wypłynęliśmy na Zatokę Gdańską i po południu dotarliśmy do portu Hel. Po Marinie Gdańsk, Hel nie wywarł na nas dobrego wrażenia. Widać, że dużo jeszcze jest tam do zrobienia, by żeglarze czuli się komfortowo. Otoczenie portu także wymaga „odświeżenia” ;)
Podczas kolacji nastąpiła kluczowa narada i analiza prognozy pogody. Sztorm w Szwecji trochę uciekał nad ląd, a może też Kapitan dojrzał u nas jakieś zadatki na marynarzy, dość, że zapadła decyzja: płyniemy do Szwecji! Wprawdzie tylko do Grönhögen na Olandii, ale to przecież na drugą stronę Bałtyku!
Rano w poniedziałek postawiliśmy żagle i popłynęliśmy na Olandię. Czekało nas ok. 30 godzin rejsu, a więc nocne wachty, dużo falowania, sprawdzian odwagi i odporności na morską chorobę. Pogoda była piękna i nic nie potwierdzało nieprzychylnej prognozy.
Morze początkowo lekko nas kołysało, lecz wraz z oddalaniem się lądu fale narastały i u kilkorga z nas pojawiły się pierwsze oznaki, że Neptun żąda ofiary. Na szczęście rady Kapitana, empatia załogi i spore zapasy kisielków, których wielka zaletą jest, że „w obie strony smakują tak samo” pozwoliły przetrwać niedyspozycję.
Wiatr się wzmagał i wieczorem pogoda się popsuła. Morze rozfalowało się na dobre, a wychodzących na wachtę witał padający deszcz. Niektórym przestał pomagać kisielek, ale miła i świeża pościel, którą zapewnił nam Kubryk, sprawiała cuda. Ile warta jest wygodna koja, wie tylko ten, kto schodzi z nocnej wachty spędzonej w deszczu. Nie przeszkadza rozkołysane morze, jęk takielunku, szum wiatru, mruczenie silnika czy choroba morska. Zawijasz się w miękką kołdrę i zasypiasz bracie, jak aniołek.
Nazajutrz po południu dopłynęliśmy do Grönhögen, niewielkiej wioski leżącej nad cieśniną Kalmarsund. Port, bosmanat, sanitariaty, miejscowe gospodarstwa, wszystko tu było niewielkie ale, mimo mżystej pogody, urocze.
Prognozy znów się zmieniły. Spodziewany sztorm rozpłynął się w niebycie, a w jego miejsce pojawiła się nadchodząca flauta, zwiastująca długą drogę do domu. Musieliśmy wracać ☹
Ale jak tu wracać spełnionym, kiedy Szwecja okazała się taka mała i szara. Nabraliśmy już trochę doświadczenia i podpatrzyliśmy, gdzie szukać wiarygodnych prognoz pogody, więc posiłkując się nimi, staraliśmy się namówić Kapitana na szybki skok do Kalmaru. Jurek chyba nas rozumiał bo rzekł: damy radę, ale musimy wypływać z portów wcześnie rano, a z Kalmaru wręcz w środku nocy. Nie trzeba było nam tego dwa razy powtarzać! Humor wszystkim wrócił i natychmiast znaleźli się chętni na nocnewachty.
Rano przywitało nas słońce i popłynęliśmy do Kalmaru.
Chmury zebrane nad Kalmarem szybko się rozwiały i już do końca pobytu towarzyszyła nam słoneczna pogoda, która pozwoliła zwiedzić to niewielkie, ale piękne miasto. Wszędzie było blisko. Uniwersytet Linneusza w samym porcie, tuż obok zadbany park, pierwotną rybacką część miasta, „nowszą” starówką z rynkiem, znakomicie zachowaną twierdzę broniącą od wieków miasta można było zwiedzić piechotą w kilka godzin.
To była prawdziwa Szwecja w pigułce, a spacerujące po parku „gołębie” budziły zachwyt i respekt jednocześnie.
Po długim spacerze, zakupieniu pamiątek, co z powodu pandemii nie było łatwe, oraz zdobyciu kiszonych śledzi, co było jeszcze trudniejsze, położyliśmy się na krótko spać.
O trzeciej nad ranem nocna wachta wraz Kapitanem wyprowadziła jacht pomiędzy skałami i gąszczem świateł na wody Kalmarsund. Żegnaj stały lądzie.
Po drodze zrobiliśmy jeszcze mały przystanek w Grönhögen celem dotankowania paliwa. Ze względu na mało wiatru mieliśmy dużo płynąć na silniku, więc lepiej mieć zapas. Przy okazji zjedliśmy śniadanie na „tarasie”. Wioska w świetle słońca wyglądała zupełnie inaczej niż dwa dni temu.
Po śniadaniu wyszliśmy do Gdańska. Po wypłynięciu z cieśniny na otwarte morze dostaliśmy ładny boczny wiatr i, robiąc przez kilka godzin 8 węzłów, nadrobiliśmy sporo czasu. Pomimo sporego wiatru morze było nad wyraz spokojne i żeglowało nam się bajecznie
Zbliżając się do Gdańska skorzystaliśmy z nadrobionego czasu i zajrzeliśmy jeszcze raz na Hel zobaczyć z bliska dwa polskie żaglowce: Pogorię i Zawiszę Czarnego (dziękujemy Kapitanie).
No i stanęliśmy na chwilę w Marinie Sopot, by spacerującym po molo szczurom lądowym pokazać nasze ledwie stroszące się wilcze futerko, kiełki i pazurki.
Do Mariny Gdańsk dotarliśmy wczesnym wieczorem. Kapitan podziękował nam za dobrą pracę na jachcie, a my Jemu za świetne dowodzenie.
Wypływaliśmy 89 godzin, co zostało potwierdzone stosowną opinią, wystawioną jeszcze przed zejściem na ląd.
Ostatniego dnia urządziliśmy na gdańskiej starówce wieczorek pożegnalny, i w wyśmienitych humorach planowaliśmy kolejne rejsy. Rano w sobotę spakowaliśmy się i sklarowaliśmy jacht. Tak tylko z największego bałaganu, bo i tutaj Kubryk zapewnia full-service w postaci profesjonalnej ekipy, która przygotowuje pokład dla kolejnej załogi.
A potem… każdy udał się w głąb kołyszącego się dla odmiany lądu i chyba każdy od razu zaczął tęsknić za morzem.
Chciałbym tutaj podziękować Kapitanowi Jerzemu„Georgowi” Gąsowskiemu za ogromne poczucie bezpieczeństwa, jakie nam dawał, za to, że czuwał nad wszystkim (nawet nad kuchnią), za to, że wszystkie nasze charaktery potrafił utrzymać w ryzach i wzajemnym szacunku oraz za to, że z każdym umiał znaleźć wspólny język, choć dla jednych mógłby być bratem, a dla innych dziadkiem. Jego doświadczenie żeglarskie, bijący od Niego spokój i dobrotliwy uśmiech, pozwolił nam przetrwać niejeden stres.
Najbardziej będzie mi brakowało długich rozmów z Jurkiem, bo to człowiek, który z niejednego już kotła zupę jadł i na wiele jego opowieści chciałoby się słuchać w nieskończoność.
Dziękuję także pracownikom Kubryka za doskonałą organizację rejsu. Widać, że duże doświadczenie i wrodzona empatia pozwoliły im przewidzieć niemal wszystkie potrzeby nawet niezbyt doświadczonej załogi.
Ja czułem się na jachcie jak u siebie i na pewno jeszcze razem popłyniemy.
Autor tekstu i zdjęć: Grzegorz Lechowsk.
Uczestnik rejsu BA05 w terminie: 22/05/2021 - 29/05/2021 na jachcie Bavaria Cruiser 46 s/y Thor.
Zatoka Neapolitanka to świetny akwen na tygodniowy lub dłuższy rejs. Piękne miejsca, urokliwe włoskie miasteczka, pyszne jedzenie i imponujący, budzący respekt Wezuwiusz w tle, czego chcieć więcej?