Blog

Wspomnienia


Rejs w Grecji z dziećmi, czyli wakacje w rytmie plusku.

27.02.19, 12:00

Czas tam płynie wolniej, a rzeczywistość staje się prostsza. Przepis na udany rejs w Grecji to przełączenie się na greckość i załadowanie trybu wakacje.

 

Cykające cykady. Zapach kwiatów pomieszany z aromatem ziół. Dwie cumy łączące nasz świat ze skalistym brzegiem. Śmiech wypełniający całą przestrzeń, dźwięk biegnących stóp i plusk.  Tuż po skoku, w wodzie, pytam córkę, czy wyobraża sobie lepsze wakacje? Ku mojemu zaskoczeniu odpowiada, że tak. Widząc moje zdziwienie, szybko dodaje, mamo lepsze od dwóch tygodni tutaj były by dwa miesiące tutaj.

 
 
 
 

Nasz rejs w Grecji. Dwa tygodnie w innej rzeczywistości, poza problemami, poza światem. Olbrzymia ilość aromatycznych i soczystych owoców sprzedawanych prosto z samochodu, gdzie cztery melony kosztują tyle samo co dwa, więc lepiej wziąć cztery. Delfiny, nurkowanie i nieustanny zachwyt. Idealne wakacje.

Ale zacznę od początku, żeby w tym wielkim spontanicznym i niepohamowanym zachwycie był jednak choć pozorny porządek.

Po trzech rejsach po Bałtyku pokazaliśmy dzieciom Grecję. Zabraliśmy dziadków i zrobiliśmy rejs pokoleń. Wyjątkowy, wspaniały i niezwykle wartościowy tydzień dla wszystkich. Po tym wyjeździe, nasze dzieci już nie dały się przekonać. Grecja była oczywistym wyborem kolejnego wyjazdu na żagle. Nie będę ukrywać, że i my już mniej upieraliśmy się przy Bałtyku.

 

Z babcią najlepiej, a jak są dwie to jest idealnie.

 
 

 

 

DLA TYCH, CO Z DZIEĆMI (podróżujący bez dzieci mogą to pominąć)
Podczas wyjazdów z dziećmi stosujemy pewną zasadę. Sprawdza się i sprawia, że każdy urlop staje się tym najlepszym. Zasada jest prosta. Nie robimy planów, nie tworzymy projekcji naszego wymarzonego wyjazdu. Wakacje z dziećmi, niezależnie czy z tymi, których wiek liczymy w miesiącach czy z tymi, których nazywamy kilkulatkami mają jedną wspólną cechę. Są nieprzewidywalne. Jeżeli zaakceptujemy ten fakt, a na wyjeździe będziemy podążać za potrzebami naszych dzieci, nawet jeżeli to oznacza, że nie zobaczymy i nie zwiedzimy wszystkiego, a dzieci nie zawsze zachwycą się tym samych co my i ich humor będzie tak absurdalnie niepasujący do otoczenia, to warto odpuścić. Jeżeli urlop z dziećmi ma być udany, musimy przejść na tryb wakacyjny i skupiając się na tym co mamy, dostrzec urok i cudowność chwil.

PIERWSZE DNI NASZEGO REJSU W GRECJI
Włączając tryb wakacyjny, w którym pokłady cierpliwości i zrozumienia są jeszcze większe niż na co dzień, ruszyliśmy z Aten w stronę wyspy Egina. Nasza starsza córka, choć żegluje od drugiego roku życia, weszła w kolejny etap rozwoju emocjonalnego, w którym świadomość zagrożeń otaczającego nas świata, jest porażająca i obezwładniająca. Spędziła więc cały czas żeglugi spoglądając z przerażeniem na otaczające nas wody Zatoki Sarońskiej, powtarzając z dokładnością szwajcarskiego zegarka: wszyscy zginiemy! Wszyscy zginiemy! Wbrew jej przewidywaniom nie zginęliśmy i co więcej dotarliśmy na Eginę. Tam jednak dostaliśmy pstryczka w nos. Pakując się na czerwcowy rejs w Grecji, spojrzeliśmy na nasze kurtki przeciwdeszczowe i zgodnie stwierdziliśmy: nieeee, nie przydadzą się. Otóż przydałyby się i to bardzo. Podczas prób cumowania w Eginie, wiał silny dopychający wiatr i lało, naprawdę lało. Czekaliśmy więc w deszczu – zmoknięci, z deszczem kapiącym nam z nosów, z poczuciem że zasłużyliśmy sobie, że mamy za swoje – na przerwę między szkwałami, żeby w końcu zaparkować. Wniosek, tak, w Grecji sztormiak się przydaje. Trzeba zabrać. Choćby nie wiem jak obiecująco wyglądałyby prognozy pogody – zabieramy kurtki.

Z Eginy, nadal w przelotnych opadach deszczu, popłynęliśmy na Agistri. Tu, po efektownym i niezamierzonym skoku na główkę, z rufy  jachtu, naszej młodszej córki, okazało się, że lekcje pływania dla dzieci mają sens. Na Agistri było pięknie, choć cały czas padało. Mgła nad zboczami gór i tęcza stworzyły przepiękny spektakl, dając nadzieję i zapowiedź lepszego.

 


 

Zjawiskowa Agistri.

 
 
 

Poros, zachwyciła nasze dzieci plażą. Uwielbiają obtaczać się w piasku, budować zamki, szukać muszelek i wszystkie pozostałe atrakcje związane z bliską obecnością wody i piasku. Spacer po miasteczku sprawił, że nogi młodszej córki, zmęczone harcami na plaży potrzebowały wsparcia taty. Widok ze wzgórza, na którym znajduje się wieża zegarowa, zmusza, żeby na chwilę przystanąć. Zachwyt pojawia się sam i wywołuje uśmiech na twarzy. Jest tam naprawdę ładnie. Jeżeli dodamy do tego przyjemną temperaturę powietrza, głos cykad, zapach kwitnących kwiatów i świadomość, że możemy tu zostać tak długo jak chcemy, że nic nas nie goni, okazuje się, że jest idealnie.

 

 

 

To co tygrysy lubią najbardziej. Panierowanie. 

 
 
 

Widok z okolicy wieży zegarowej. Poros.

 
 
 

Poros.

 
 
 

Ponieważ chcieliśmy płynąć dalej, następnego dnia ruszyliśmy w stronę Hydry. W sezonie znalezienie tam miejsca na jacht graniczy z cudem, ale jak wiadomo cuda się zdarzają więc nie wolno tracić nadziei. Stanęliśmy po wewnętrznej stronie zewnętrznego pirsu.

 
 
 

Hydra

 
 
 

Hydra.

 
 
 

Hydra znana jest z kilku rzeczy. Z brodatego starszego pana zwanego Waterman, który jest kolorowym i nieodłącznym elementem tegoż miejsca, z tawern i restauracji, pięknych widoków, z braku ruchu samochodowego, niezliczonej ilości kotów, osiołków, mułów i koni, które tenże ruch samochodowy zastępują oraz służą jako atrakcja turystyczna. Osobiście nie lubię Hydry. Jest tam głośno, gwarno, tłoczno. Dodatkowo, w moim odczuciu, owa pocztówkowa i sztandarowa atrakcja wyspy, jest nieco archaiczna. To żywe, czujące zwierzęta, które śmiało można porównać do koni wożących turystów na nasze rodzime Morskie Oko. Zarówno my, jak i nasze dzieci, nie czuliśmy się tam dobrze. W żadnej sytuacji zwierzęta nie powinny służyć rozrywce człowieka. To nieetyczne. Dlatego też zwalniając cenne miejsce szybko zostawiliśmy Hydrę za rufą naszego jachtu. Naszym celem było Ermioni. Po drodze nasze dzieci, pierwszy raz, ale nie ostatni podczas tego rejsu, wypowiedziały zdanie, które jest dla rodzica jak balsam dla ciała: „spełniło się moje marzenie”. Żeby nie rozpisywać się zbytnio i nie wchodzić w sentymentalny ton, pozwolę sobie napisać tylko jedno słowo. Delfiny.

 

 

 

Dotykając marzeń.

 
 
 
 
 

 

 

W Ermioni były wielkie lody i spacer. Tu odetchnęliśmy nieco po gwarnej Hydrze. Na Spetses chcieliśmy spędzić noc w starym porcie, niestety nam się nie udało. Najpyszniejsze lody pistacjowe jakie w życiu jedliśmy, ukoiły nasz smutek.
Jak się później okazało najlepsze podczas tego rejsu było jeszcze przed nami.

WISIENKA NA TORCIE
Wyspa Dokos, a raczej jedna z jej zatok. To był strzał w dziesiątkę. Podobało się nam tak bardzo, że zostaliśmy tam na dwie noce. Miejsce idealne. Tu właśnie po raz drugi usłyszeliśmy zdanie o spełnionym marzeniu. Spokojna woda otaczająca wyspę dała idealne warunki do nurkowania z fajką. Nasza starsza córka, gdy zobaczyła te wszystkie ryby, skały i cały podwodny świat, była najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Gdyby mogła porzuciłaby jacht na rzecz tego, co było dookoła niego. Prawdę mówiąc tak też zrobiła. Jeszcze przed śniadaniem wskakiwała do morza, później z małymi przerwami na jedzenie, spędzała tam czas do zachodu słońca. Byliśmy przekonani, że w trakcie tego rejsu, naszym dzieciom wyrosną błony między palcami.


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Przy Dokos odnaleźliśmy sens żeglowania Grecji. Nie gwarne miasta, nie zwiedzanie i zakupy w sklepach z pamiątkami. Kotwica w zatoce. Nic więcej do szczęścia nie było potrzebne naszej rodzinie. No może poza słodką wodą, która po dwóch dnach zaczęła się kończyć. Ruszyliśmy więc na małego pit stopa do Poros, gdzie w ciągu godziny zatankowaliśmy wodę, zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu kolejnej zatoki. Znaleźliśmy takową na północnym brzegu Poros. Niestety nie było to łatwe. Ilość śmieci na brzegu i w wodach dookoła wyspy sprawiła, że problem, o którym od jakiegoś  jest głośno w mediach, stał się namacalny i porażająco przygnębiający.

Po spędzeniu niemal doby na skokach do wody, nurkowaniu, zajadaniu się soczystymi owocami i leniuchowaniu w hamaku skierowaliśmy dziób jachtu w stronę naszego ulubionego miejsca w tej części Grecji, do Ag Georgios na półwyspie Methana. Jedna tawerna z cudownie greckim jedzeniem i plaża. Dla nas miejsce doskonałe.

 
 

Widok na Ag. Georgios.

 
 
 

Ag. Georgios na półwyspie Methana.

 
 
 

Tawerna na Ag. Georgios. 

 
 
 
 
 
 

Wracając w stronę Aten chcieliśmy stanąć na Perdice, jednak spóźniliśmy się nieco. Rzuciliśmy więc kotwicę przy północno zachodnim brzegu wyspy Moni. Jest to jedno z miejsc, które naszym dzieciom zapadły w pamięci najbardziej. Złożyło się na to kilka czynników, tworzących wyjątkową opowieść.

BEZLUDNA WYSPA POLAKÓW
Zaczęło się od tego, że zapowiadali trochę wiatru. Schowaliśmy się więc w miejscu, gdzie miało być zacisznie i tak faktycznie było. Gdy skończyliśmy kotwiczyć i cumować, słońce już zachodziło, a z pobliskiej bezludnej wyspy dochodziły odgłosy niezidentyfikowanych przez nas zwierząt. Przez lornetkę zobaczyliśmy coś co mogło przypominać sarny, ale było już prawie ciemno, a i dźwięki były mało sarnie. Sąsiedztwo bezludnej wyspy, nadchodząca noc i krzyczące zwierzęta porządnie rozbudziły naszą wyobraźnię. Następnego dnia po śniadaniu postanowiliśmy to sprawdzić. Zapakowaliśmy się całą rodziną do pontonu i niczym średniowieczni odkrywcy nowych lądów ruszyliśmy ku przygodzie i nieznanemu. Byliśmy niezwykle podekscytowani. Szybko zidentyfikowaliśmy nocne krzyki. Okazało się, że wyspę zamieszkują pawie. Całe mnóstwo pawi. Odkryliśmy porzucone zabudowania starego ośrodka wypoczynkowego, opuszczone zagrody dla zwierząt i … zupełnie niebezludny drugi brzeg wyspy. Stało tam na kotwicy kilkadziesiąt jachtów, a na piaszczystej plaży, pod parasolami, można było napić się drinka z pobliskiego baru. Dostaliśmy świetną lekcję, że punkt widzenia faktycznie zależy od punktu siedzenia. Wisienką na torcie było spotkanie pewnego niezwykle interesującego Walijczyka. Ów starszy Pan okazał się być cieślą, który od lat mieszka w Grecji. Ma swój jacht, na który zaprasza przyjaciół oraz wolontariuszy z całego świata, którzy razem z nim odbudowują szkoły w miejscach dotkniętych wielkimi kataklizmami. Opowiedział nam on smutną historię wyspy Moni. W trakcie II Wojny Światowej, gdy Niemcy dowiedzieli się o planach ataku Wielkiej Brytanii na Perdikę, sprowadzili na wyspę Moni setki Polaków, którzy w morderczym upale wybudowali na najwyższym wzniesieniu kamienną fortyfikację umożliwiającą obserwację wód Zatoki Sarońskiej. Wszyscy Polacy, po ukończeniu budowy zostali zamordowani, a ich ciał nigdy nie odnaleziono. Historia ta wywarła na naszych dzieciach i na nas olbrzymie wrażanie.

 
 

Nasz jacht. Nasz dom. Widok z wyspy Moni.

 
 
 

To  on rozbudził naszą wyobraźnię poprzedniego wieczora. 

 
 
 

Eksploracja wyspy.

 
 
 
 
 
 

Po opuszczeniu wyspy Moni, spędziliśmy cudowny czas w Perdice, plaża dużo śmiechu i próba nie myślenia o nieubłaganie zbliżającym się zakończeniu rejsu. Tradycyjnie zaczęliśmy planować kolejne rejsy i wyprawy.

ALE CO WASZE DZIECI ROBIĄ NA JACHCIE?
No właśnie, co one właściwie robią? Pytanie to pojawia się zadziwiająco często. Prawda jest taka, że nie mam pojęcia co robią, bo nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Na pewno się nie nudzą. Ale gdy zamknę oczy i wrócę do dni na jachcie to widzę, że podczas żeglowania gramy w karty, w statki, w planszówki. Dziewczyny rysują, prowadząc swego rodzaju pamiętnik z podróży, czasem się kłócą, czasem oglądają coś na komputerze, czasem wylegują się niczym foki chłonąc grecką atmosferę, czasem siedzą na dziobie i gapią się na to co przed nami. Nie robimy nic konkretnego. Spędzamy razem czas. Podczas jednego z naszych pierwszych rejsów z dziećmi zauważyłam, że żeglowanie z dziećmi to takie rodzinne perpetuum mobile. Rodzice są szczęśliwi bo są na morzu ze szczęśliwymi dziećmi, dzieci są szczęśliwe bo widzą szczęśliwych rodziców i dlatego że są morzu, a rodzice widząc szczęśliwe dzieci są szczęśliwymi rodzicami na morzu. I tak w kółko. Oczywiście są momenty trudne. Fakt, że jesteśmy w pięknym otoczeniu na jachcie nie sprawia, że naturalne elementy rodzinnego życia znikają jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Ale gdy wejdziemy w tryb wakacyjny i wybierzemy opcję bycia szczęśliwym, to jest łatwiej. Jest dobrze, a nawet można by rzec, jest idealnie.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Nie ma nudy :)

 
 
 

Nauka węzłów.

 
 
 
dzieci na jachcie, żeglowanie z dziećmi, rejs w grecji
 
 
 
 
 
 
 
 
 
żeglujące dzieci, dzieci na jachcie, rejs w grecji czarter jachtów
 
 
 
żeglowanie z dziećmi, rejs w grecji czarter jachtów
 
 

Podobne wpisy

Zobacz wszystkie »

W owocowym rytmie - czyli Karaiby z Kubrykiem

Smak papai, marakui i ananasa. Awokado, które można jeść samą, łyżeczką, jak najlepszy deser i mango, którego prawdziwy smak poznaliśmy dopiero w Clifton na Union Island. Świeży kokos, ociosany maczetą, abyśmy mogli wydobyć z niego to, co najlepsze.

Morze. Wyobraźnia kontra rzeczywistość.

Pierwszy rejs zostaje w pamięci na zawsze. Bo jak można zapomnieć ogromne zauroczenie, narodziny pasji?!