Blog

Rejsy


CZARNOGÓRA W PAŹDZIERNIKU

30.10.19, 12:00

A więc wreszcie możemy płynąć w dalszą drogę. Tyle się o niej naczytaliśmy, zaplanowaliśmy ze szczegółami wszystkie miejsca, które będziemy chcieli zwiedzić i już nie mogliśmy się doczekać, kiedy zobaczymy te wszystkie zjawiskowe miejsca.

 

Miałam obawy dotyczące naszej wyprawy ze względu na termin – początek Października. Czytając wcześniejsze relacje żeglarzy z Chorwacji, miałam wątpliwości czy to aby dobry czas na pływanie. No ale cóż kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
Tym razem Wojtek Czerwiński z Agencji Kubryk, pomógł nam w wyczarterowaniu jachtu Hanse 345 o dość zastanawiającej nazwie “No Name”. Trochę było wesoło, gdy zgłaszaliśmy jacht przed wejściami do portów, ale co tam. Najważniejsze, że nasz jacht był bardzo dzielny, szybki (pierwszy raz płynąc, osiągnęliśmy szybkość 8,5 kn) i bardzo sterowny. Przed odebraniem jachtu, zastanawialiśmy się jak to będzie przy zdaniu, opierając się znowu na opiniach wakacyjnych innych żeglujących. Ale wszystko po kolei..

Po raz kolejny wybierając się do Chorwacji, skorzystaliśmy z samolotu. Bilety kupiliśmy już w Listopadzie ubiegłego roku, płacąc po 670 złotych od osoby z wliczonym dodatkowym bagażem. W Dubrowniku przywitała nas piękna pogoda. Tym razem jacht został wyczarterowany w chorwackiej firmie Croatia Yachting. Gdy dotarliśmy do Mariny, było już ciemno, więc odbiór jachtu został przełożony na Niedzielę rano. Pracownik Croatia Yachting był bardzo uprzejmy i następnego dnia przyszedł do pracy pół godziny wcześniej, abyśmy mogli odebrać jacht. Pokazał rysy i uszkodzenia z zewnątrz jachtu, wytłumaczył co i jak i wyruszyliśmy w stronę Czarnogóry i sławetnej Boki Kotorskiej.

Pierwszy przystanek to Cavtat i odprawa celna. Gdy stanęliśmy w strefie celnej long side, przy cumowaniu pomógł nam młody człowiek, który zażyczył sobie 100 kun za tę usługę. Nie było się kogo spytać czy to legalne czy też nie, ale po wręczeniu pieniędzy, przyniósł nam paragon. Więc chyba tak musi być. My płynęliśmy we dwójkę, więc jego pomoc była nam na rękę.

Sama odprawa wcale nie jest skomplikowana. Z wypisaną listą załogi, dokumentami jachtu i naszymi paszportami Adam powędrował do kapitanatu, a później na policję. Więcej czasu zajęło mu znalezienie kapitanatu niż cała odprawa. Oczywiście mieliśmy przywieszoną żółtą flagę MKS, ale tak na prawdę nikt tego nigdzie nie sprawdzał. Urzędnicy bardzo mili i uśmiechnięci. Adam musiał podać port w którym będziemy się clić po raz kolejny. Po tak sprawnej odprawie wyruszyliśmy do Zeleniki w Czarnogórze, aby tam znowu się odprawić. I tu uwaga. Nie polecamy Zeleniki jako punktu odprawy. Wprawdzie nie było tam żadnych problemów, ale było sporo niedogodności aby zacumować. Według nas jest to miejsce do odprawy dużych jednostek, a nie jachtów. Nabrzeże jest bardzo wysokie, przy nim czarne, twarde i brudzące gumowe cylindry, polery w bardzo dużej odległości jeden od drugiego i nikogo, kto odebrałby cumę. W trochę nerwowej atmosferze, udało nam się zacumować i znowu Adam z dokumentami jachtu, paszportami i listą załogi powędrował na policję, do kapitanatu i znowu na policję. Tu także wszystkie formalności przebiegły bez żadnych nieprzewidzianych sytuacji. Za winietę zapłaciliśmy 20 euro, a za usługi manipulacyjne 2 euro.

A więc wreszcie możemy płynąć w dalszą drogę. Tyle się o niej naczytaliśmy, zaplanowaliśmy ze szczegółami wszystkie miejsca, które będziemy chcieli zwiedzić i już nie mogliśmy się doczekać, kiedy zobaczymy te wszystkie zjawiskowe miejsca.

 
 
 


 

 

 

Po około pięciu godzinach, naszym oczom ukazała się Zatoka Kotorska. Powiem szczerze, że chyba za bardzo nastawiłam się na zjawiskowe widoki, o których czytałam przed wyjazdem i dlatego wpływając do Czarnogóry, mina trochę mi zrzedła. Nie powiem, była ładna, ale żeby wprawiła mnie w wielki zachwyt, to niekoniecznie. I od razy sprostowanie. W zatoce nie ma fiordów, tylko riasy.

Postanowiliśmy sobie, że pierwszy nasz przystanek, to będzie Marina Porto Novi. Płynąc w jej kierunku, zboczyliśmy trochę z kursu i obejrzeliśmy dwie wysepki: Świętego Jerzego i Matki Bożej na Skale, które znajdują się niedaleko Perastu.


 


 



 

 

 

Po obejrzeniu z wody tych maleństw, skierowaliśmy się w stronę najnowszej mariny w Europie – Porto Novi. Z informacji, które otrzymaliśmy, jest to port jachtowy, który z portu wojennego, został przebudowany na marinę jachtową i Państwo dzierżawi od wojska przez 99 lat. Dotarliśmy gdy już było ciemno, ale zgłosiliśmy przez radio chęć wejścia i już czekała na nas obsługa mariny. Adaś zacumował perfekcyjnie i po zbuchtowaniu cum, poszliśmy napić się czegoś do baru.

 

 

 

PORTO NOVI NOCĄ

 
 
 

I ZA DNIA

 
 
  
 

NASZ JACHT HANSE 345

 

 

Marina pachnie świeżością. Jest bardzo czysto, prysznice przestronne, a w łazienkach dla Pań są suszarki.

Następnego dnia wybraliśmy się na kawę do baru oraz na zakupy do sklepiku, który znajduje się na tyłach kapitanatu. Zapłaciliśmy za marinę. Koszt postoju 12 metrowego jachtu to 35 euro. Byliśmy bardzo miło zaskoczeni taką ceną.

W wyśmienitych humorach ruszyliśmy dalej. Dopłynęliśmy do portu Kotor. Miejsc dla jachtów, nie ma zbyt wiele. Nabrzeże sąsiaduje z gwarną ulicą. Jest prąd i woda. Koszt postoju to 33,17 euro. Zaplanowaliśmy zwiedzanie miasta, a następnego dnia wynajęcie samochodu i wycieczkę w głąb lądu. W nocy nieźle przyszkwaliło. Adam musiał dodawać cumy, a gdy rano wstaliśmy, okazało się, że brakuje w kokpicie jednej gąbki. No cóż, mówi się trudno i za gapiostwo przyjdzie zapłacić.

Kotor swoim wyglądem, architekturą, przypomina Dubrownik. Miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa Unesco. Turystów z różnych stron świata, przypływających dużymi statkami, było co niemiara. Pogoda piękna, przepyszna kawa, mili mieszkańcy. Czegóż chcieć więcej?





 

 

 

Po zwiedzeniu miasta, poszliśmy poszukać samochodu do wynajęcia. Wychodząc z portu, kierujemy się w prawą stronę i zaraz za mostkiem znajduje się wypożyczalnia samochodów. Wybraliśmy Renault Clio i za wypożyczenie na cały dzień zapłaciliśmy 50 euro. Kaucja wyniosła 300 euro, ale… Właściciel wypożyczalni spisał numer karty, wszystkie dane, a po zdaniu samochodu, podarł dokument.

Po załatwieniu wszystkich formalności, postanowiliśmy coś zjeść. Zaraz przy wypożyczalni jest sklep mięsny i grill w jednym o nazwie Tanjga przy ulicy Jadranska Magistrala. Niech Was nie zniechęci wystrój, bo zapewniam, że jedzenie jest przednie, a przede wszystkim świeże i świetnie doprawione.

Jedzenie było tak pyszne, że z wrażenia zapomniałam zrobić zdjęć. Zamówiliśmy dla Adama kotleta (ważył chyba z pół kilo), dla mnie cievapcici, do tego frytki i surówki. Czekaliśmy na dania może 15 minut. Smak niepowtarzalny, a mięso zrobione na grillu przepyszne. Zapłaciliśmy za dwie osoby 23 euro. Uwierzcie mi, że będąc w Kotorze, warto tam wpaść na duże co nieco :-).

Następnego dnia, najpierw poszliśmy na bazar, który znajduje się vis a vis portu, żeby kupić czarnogórskie specjały: ser kajmak, syrop z granatu, suszone figi i wędzoną polędwicę wołową. Zostawiliśmy te wszystkie dobra na jachcie i wyruszyliśmy w głąb lądu. Pierwszy punkt to Sveti Stefan, półwysep połączony z lądem piaszczystą mierzeją, na którym swoje apartamenty mają bogacze tego świata. Widok bardzo urokliwy i malowniczy.


 
 
 
 

Następnie udaliśmy się do punktu widokowego Pavlova Strana, aby obejrzeć piękne widoki jeziora Skader. Nawigacja poprowadziła nas chyba trochę niedokładnie, bo w pewnym momencie droga zrobiła się bardzo wąska i stroma. Widok jakiś był, ale nie do końca taki jak widzieliśmy na zdjęciach. Ale nie chcieliśmy ryzykować zarysowania samochodu (w najlepszym przypadku) i zadowoliliśmy się tym, co uwieczniliśmy na zdjęciach.


 

 

Gdy zjechaliśmy do Kotoru, oddaliśmy z pełnym bakiem wypożyczony samochód (zapłaciliśmy 10 euro za paliwo) i postanowiliśmy, że sprawimy sobie odrobinę luksusu i popłyniemy do Tivatu. Marina rzeczywiście sprawia świetne. Piękna, duża, nowoczesna, z ekskluzywnymi sklepami, knajpami i barami. Na terenie mariny znajdują się też apartamentowce z fontannami, basenami i przede wszystkim urokliwymi widokami na zatokę.

 
 

 

 

MUZEUM MORSKIE W TIVACIE

 
 
 

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy i trzeba było wracać do Dubrownika. Adam wpadł na genialny pomysł, że tym razem, odprawimy się w Tivacie. To była na prawdę przednia myśl. Opłaciliśmy postój, który kosztował nas 58 euro, poprosiliśmy przez radio o pomoc z cumami w strefie celnej i Adam ruszył z papierami. Pracownik mariny zaprosił Adama do meleksa i zawiózł go do kapitanatu, który jest położony dość daleko od miejsca odprawy.

Wypłynęliśmy w drogę powrotną do Cavtatu. Pogoda nam dopisywała, wiatr wiał w okolicach czwórki. Nasz dzielny jacht w pewnym momencie osiągnął prędkość 8,5 kn. No tak szybko jeszcze nigdy nie płynęliśmy. Postawiliśmy foka i delektowaliśmy się przychylną aurą i widokami.

Jako, że to Październik, nie spotkaliśmy wielu jachtów, a z polską banderką tylko dwa.

Gdy dopłynęliśmy do Cavtatu przy cumowaniu pomogli nam żeglarze, którzy już stali w strefie celnej. Tym razem nie było nikogo, kto by chciał pobrać opłatę za podjęcie cum. Przyszedł policjant i oświadczył, że odprawa będzie możliwa, ale dopiero następnego dnia, bo kapitanat jest już zamknięty, a godzina była dopiero szesnasta. Musieliśmy przestawić jacht parę metrów dalej i czekać na kolejny dzień. W międzyczasie przyszedł ktoś z obsługi i wypisał rachunek za postój na 47 euro. Dodatkowo mieliśmy zapłacić następnego dnia za prąd, wodę i śmieci, ale do południa nikt się nie pojawił. Wieczorem wybraliśmy się do bardzo miłej knajpki La Boheme, która znajduje się na przeciwko strefy celnej, degustując przepyszne kalmary i mule. Ceny nie były zbyt wygórowane, ale wyższe niż w Czarnogórze. Warto tu zajrzeć z powodu pysznego jedzenia i bardzo miłej obsługi.

I jeszcze jedna uwaga. Czytałam w necie, że w Tivacie samoloty latają nisko i hałasują. My widzieliśmy raptem trzy, natomiast w Cavtacie latają nad masztami bez przerwy, bo przecież lotnisko w Dubrowniku jest bardzo blisko.



 
 
 

Odprawa po raz kolejny przebiegła bezproblemowo. Nikt nie wchodził na jacht, niczego nie sprawdzał, a urzędnicy byli niezwykle uprzejmi.

Wypłynęliśmy w stronę Dubrownika. Mieliśmy dużo czasu, więc płynęliśmy dość wolno. Obejrzeliśmy Dubrownik od strony wody, wpłynęliśmy do nowej mariny w Dubrowniku, która była praktycznie pusta (kto wie dlaczego praktycznie nie ma tam jachtów), zatankowaliśmy w marinie ACI jacht i wpłynęliśmy na nasze miejsce. Nastąpiło przekazanie jachtu. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni, ponieważ jeszcze nigdy tak sprawnie i szybko nie zdaliśmy jachtu. Pracownik Croatia Yachting z uśmiechem przywitał się z nami, poprosił o pozwolenie wejścia na jacht, zszedł na dół, sprawdził przede wszystkim łazienkę, kamizelki i to było wszystko. Powiedzieliśmy mu o porwanym przez wiatr siedzisku, ale nic nie powiedział. Następnie nurek sprawdził dno łodzi i było po wszystkim. Jako, że nasz dzielny No Name, nie wypływał następnego dnia, mogliśmy zostać na jachcie praktycznie całą Sobotę czyli do godziny szesnastej. Gorąco polecamy tę firmę. W biurze także wszystkie sprawy papierkowe przebiegły bardzo sprawnie, a z kaucji za utraconą gąbkę nie zapłaciliśmy ani grosza.


 
 

Czy warto było popłynąć do Czarnogóry?

Na pewno tak. Czy żeglarsko jest to dobry akwen? Na pewno tak, ale troszkę za mały. Tak na prawdę można całą zatokę opłynąć w dwa dni. My nastawiliśmy się na spokojne przeloty i na zwiedzanie. Czarnogóra jest urokliwa, jeszcze nie tak bardzo opanowana przez turystów i dość atrakcyjna jeśli chodzi o ceny. Na pewno jest tańsza o jedną trzecią niż Chorwacja. Nowe mariny są bardzo nowoczesne i zadbane, natomiast wybierając się w głąb kraju, widać bardzo skromną zabudowę i bałagan. Potrzeba jeszcze sporo czasu aby ten kraj dorównał innym w Europie. Choć jeśli tak się stanie, Montenegro zapewne straci na swym wizerunku. Oby ta skromność, dzikość i naturalność trwały jak najdłużej.

Czarnogóra ma piękne miejsca, których nie zdążyliśmy zobaczyć, ale według mnie jest to miejsce żeglarsko do odwiedzenia tylko raz.

Na pewno kuchnia jest o niebo smaczniejsza niż chorwacka a i ludzie bardziej życzliwi, pomocni i mniej zmanierowani.

Początek października był wymarzonym czasem na spędzenie urlopu. Pogoda była piękna, wiatr zbytnio nie szalał, a w marinach panował spokój, więc można było na prawdę odpocząć od codziennego zgiełku.

Na kolejną wyprawę musimy czekać do maja przyszłego roku. Wybieramy się tym razem do Włoch wraz z przyjaciółmi i zaczniemy naszą przygodę z Nettuno.

 
 
 

A na koniec przepis na sławetną sałatkę szopską.

Będą nam potrzebne:

cukrowa cebula lub zwykła  (przelana wrzątkiem, żeby straciła swą ostrość), pomidory, najlepiej malinowe, ogórki gruntowe, ser szopski, ale feta też może być, oliwa, sól i pieprz.

Cebulę kroimy w drobna kostkę i przekładamy do miseczki. Następnie kroimy w plastry pomidory, ogórki i układamy w misce warstwami. Na samym końcu ścieramy ser szopski lub w przypadku fety kruszymy, polewamy odrobiną oliwy, doprawiamy pieprzem i ewentualnie solą. To prosta sałatka, ale wyśmienita w smaku. Smacznego!

 

Autorką tekstu o Czarnogórze jest Beata Nizielska prowadząca bloga o podróżowaniu: Z wiatrem i pod wiatr

 
 

Podobne wpisy

Zobacz wszystkie »

Zatoka Neapolitańska - czyli co, gdzie i jak.

Zatoka Neapolitanka to świetny akwen na tygodniowy lub dłuższy rejs. Piękne miejsca, urokliwe włoskie miasteczka, pyszne jedzenie i imponujący, budzący respekt Wezuwiusz w tle, czego chcieć więcej?

Wiosenny Bałtyk - czyli tym, jak na rejsie było.

Rano w poniedziałek postawiliśmy żagle i popłynęliśmy na Olandię. Czekało nas ok. 30 godzin rejsu, a więc nocne wachty, dużo falowania, sprawdzian odwagi i odporności na morską chorobę. Pogoda była piękna i nic nie potwierdzało nieprzychylnej prognozy.